sobota, 22 marca 2014

DRAMAT RYNKU WTÓRNEGO - EPIZOD 1

Koniunktury ani widu, ani słychu...
W moim poprzednim wpisie ogólnie zarysowałem aktualną sytuację na rynku wtórnym mieszkań. Wykresy, które tam zaprezentowałem, są dosyć bezlitosne. Świadczą o tym, że złote czasy dla sprzedających na razie się skończyły i na horyzoncie nie widać w tej chwili żadnych przesłanek dla ich powrotu. A ponieważ, jak wszyscy wiemy, horyzont jest linią, która oddala się, w miarę jak się do niej zbliżamy, to nie wróżę tu rychłej poprawy sytuacji. 

Wystarczy jednak tej czarnej magii, przechodzimy do rzeczy. Wykresy wykresami, tabelki tabelkami, a życie życiem. Prezentowanie ogólnych danych przy użyciu ww. narzędzi ma to do siebie, że przenosi odbiorcę w bliżej nieokreślony, abstrakcyjny świat, w którym każdy ludzki przypadek jest ukryty za jakąś liczbą. Ludzka pamięć nie przechowuje zbyt długo tego typu informacji. To trochę tak jak z ofiarami jakiegoś zamachu terrorystycznego – gdy usłyszmy, że zginęło 1200 osób, to ta liczba jest tak abstrakcyjna, że nasz mózg jej nie recypuje. Co innego, gdy zobaczymy zdjęcia jednej z ofiar, usłyszymy jej historię – coś takiego w pamięci zostaje na długo.

Tyle tytułem wstępu, mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem. Powyższy akapit miał służyć uzasadnieniu, czemu podejmuję się opisywania pojedynczych przypadków (nie)sprzedaży mieszkań na rynku wtórnym.
 
Pierwsze dwa przypadki pochodzą z mojego osiedla, więc wybaczcie, ale nie zamieszczę tu żadnych zdjęć czy linków do ogłoszeń. Cenię sobie anonimowość, dlatego musicie mi zaufać, gdy będę opisywał mieszkania i podawał inne dane na ich temat.

W zamierzchłych czasach roku 2007, kiedy zamieszkałem na tym osiedlu, temat mieszkaniowy interesował mnie niewiele. Śledziłem rynek, ale bardzo pobieżnie. Pamiętam artykuły w gazetach i Internecie, które drastycznie rosnące ceny mieszkań nazywały „normalnym zjawiskiem”, no bo przecież weszliśmy do „łunii łełropejskiej”, więc drożej musi być i basta! Pamiętam też triki niektórych deweloperów, którzy widząc jak szybko puchnie bańka, potrafili zrywać umowy przedwstępne, by te same mieszkania sprzedać komuś innemu, tyle, że drożej. Piękne czasy…

Po pęknięciu bańki kredytów subprime w USA zacząłem śledzić rynek nieruchomości z dużo większą uwagą. Zacząłem też myśleć o zakupie swojego M. Ówczesne ceny ofertowe na portalach internetowych powodowały u mnie oczopląs – od ilości zer przy cenach, a moja świnka-skarbonka miała minę jak widać obok ;). Pojawiały się już wtedy artykuły, że zatrzymanie wzrostów cen jest chwilowe, że możliwa jest niewielka korekta, po czym znowu wystrzelą w kosmos… albo w Madryt ;-).

Ceny zaczęły jednak spadać. Wtedy artykuły naganiaczy i quasi-dziennikarzy uderzyły w ton: „ROK 2010 OSTATNIM ROKIEM SPADKÓW, BO TO I TAMTO…”, „ROK 2011 OSTATNIM ROKIEM SPADKÓW BO TAMTO I TO…” itd., itd.

W każdym razie, w 2010 r. już poważniej, choć nadal bez spinki, zacząłem szukać mieszkania do kupienia. Poszukiwania zacząłem oczywiście od własnego osiedla. Oglądałem różne lokale, ale dla celów tego postu opowiem o tym, które oglądałem jedynie z ciekawości:

Mieszkanie dwupokojowe z „kuchnią” w większym pokoju (aneks), czyli tak naprawdę przerobiona kawalerka. Powierzchnia 37m2. Standard bardzo marny, praktycznie do remontu. Piwnica. Rok budowy 2003. Cena z Internetu 255 tys. zł. Na miejscu agent poinformował mnie, że ta cena jest już nieaktualna, bo teraz wynosi 245 tys. Powiedziałem mu, że to trochę dużo, zważywszy kryzys itd., itp. On mi na to, że rozumie i że powiedział właścicielce, że trochę z ceny trzeba będzie zejść, ale na razie ona nie chce o tym słyszeć. Pooglądałem i poszedłem. Był październik 2010 r. Mieszkanie było wystawione od września. Już w listopadzie cena internetowa stopniała do 235 tys. A na początku grudnia zarówno ogłoszenia w Internecie, jak i baner na balkonie zniknęły.

Zaintrygowany zadzwoniłem do tegoż agenta, udając, że nadal jestem zainteresowany. On poinformował mnie, że mieszkanie już zostało sprzedane, czego domyśliłem się wcześniej sam. Z głupia franc, zapytałem go za ile poszło, a on na to, że za 225 tys. zł. Ja na to, że to i tak dość drogo. On mi na to: „wie Pan, po tyle mniej więcej chodzą teraz te metraże”. Był grudzień 2010 r. Tamto mieszkanie w niecałe cztery miesiące sprzedało się za wygórowaną moim zdaniem cenę.


Minęły dwa lata…

Czas: sierpień 2012 r.

Miejsce: to samo osiedle.

W Internecie pojawia się ogłoszenie o sprzedaży mieszkania w tym samym bloku, w którym było to opisane przeze mnie wyżej. Mieszkanie jest praktycznie kopią tamtego, tyle że ma dużo ładniejszy widok z okna. Dwupokojowe z „kuchnią” w większym pokoju (aneks), czyli tak naprawdę przerobiona kawalerka. Powierzchnia 37m2. Standard bardzo marny, praktycznie do remontu. Piwnica. Rok budowy 2003.

Cena z Internetu 215 tys. zł. Mimo, że nie jestem zainteresowany tak małym metrażem, to jednak pamiętając ceny sprzed dwóch lat, zaczynam obserwować to ogłoszenie. Już w październiku 2012 r. cena internetowa spada do 210 tys., na początku grudnia do 205 tys. zł. Ciekawość wygrywa i umawiam się z agentem. Przy drugiej wizycie jest też właścicielka. Po wstępnych „pierodletach” przechodzimy do rzeczy, czyli ceny. Wymieniwszy chyba wszystkie wady mieszkania (było ich sporo), pytam nieśmiało, jaka jest „realna” wartość wg właścicielki. Ona na to, że 5 tys. może opuścić (czyli wg niej wartość tego mieszkania to 200 tys. zł). Ja na to, że przecież potrzebny jest tu remont (m.in. klepka) itd. Ona: „no tak, ale widok... i łazienka się trzyma” (łazienka faktycznie była nieco ładniejsza od tej na zdjęciu obok, ale tylko trochę ;)). Ja na to, że się w takim razie zastanowię itd. Wychodzę. 


Przed świętami Bożego Narodzenia dzwoni do mnie agent (pewnie potrzebował kasy na prezenty) z pytaniem, czy się namyśliłem. Ja mu na to, że tak i że proponuję cenę 170 tys. (wierzcie mi – to była uczciwa cena). Powiedział, że przekaże to właścicielce i się odezwie. Był grudzień 2012 r.

Ale do dzisiaj się nie odezwał.

Co się stało z tym mieszkaniem?

Mniej więcej w połowie zeszłego roku cena internetowa wynosiła 200 tys. zł, po wakacjach stopniała do 195 tys. zł. Obecnie wynosi 190 tys. zł.

Mieszkanie jest wystawione na sprzedaż już od 21 miesięcy. A przecież w zeszłym roku od groma było artykułów, że teraz nabywcy szukają właśnie takich mieszkań, czyli dwóch pokoi na niewielkim metrażu.

Jak długo jeszcze będzie czekało na nabywcę? Jakie koszty eksploatacyjne za pustostan poniosła już właścicielka? Czy zna ona pojęcie kosztu alternatywnego? Czy wobec ponownie zwiększającej się produkcji nowych mieszkań i państwowych do nich dopłat zainteresuje się jej mieszkaniem choćby pies z kulawą nogą?

Jak mawiają w ZSRR (d. Rosja): pażywiom, uwidim.

Ktoś powie: „Gdzie tu dramat czy katastrofa? Stać ją, to niech sobie trzyma i 20 lat to mieszkanie”. Zgadzam się. Są jednak przypadki, kiedy mieszkanie trzeba sprzedać szybko i co wtedy? Wtedy jest dramat spowodowany dysonansem poznawczym – myślimy, że nasze mieszkanie jest warte X zł, a okazuje się, że chętni na nie pojawiają się dopiero, gdy obniżymy cenę o 20% czy 30%. Z ekonomicznego punktu widzenia to jest katastrofa, tyle, że w przypadku osób fizycznych nikt nie prowadzi szczegółowej księgowości i nie sporządza bilansu. Dlatego gdy przychodzi sprzedać swoje mieszkanie za niższą od zakładanej kwotę, pozostaje jedynie niesmak w ustach.

Sam nie jestem w stanie zdobyć się na to, żeby powiedzieć mojej mamie, że jej mieszkanie nie jest warte 220 tys. zł (jak jeszcze kilka lat temu), ale co najwyżej 180 tys.

W następnym poście opiszę jeszcze ciekawszy przypadek mojego znajomego. Zapraszam.


Dzięki za przeczytanie.

4 komentarze:

  1. Bardzo dobry wpis - dosłownie to samo w Trójmieście - pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze powiedziawszy, sytuacji opisanej tutaj dramatem bym nie nazwał. Dramaty są raczej kwestią indywidualną i wg. mnie nie wiążą się ze li tylko i wyłącznie spadkiem wartości mieszkań etc. To, że ktoś ma mieszkanie i wg. tej osoby wartość mieszkania jest warte X, a w rzeczywistości jest to 0,8*X nie zmienia wiele. Nawet gdy mnożnik będzie 0.5 to wciąż nie jest wielki problem. Ot może ktoś musi zrewidować swoje własne poczucie "bogactwa". Jeżeli jednak nie ma obciążeń przewyższających "wartość" mieszkania to wiele się nie zmienia. Niektórym może być nawet lepiej bo prawdopodobnie inne mieszkania także potaniały co jest korzystne przy np. zmianie na większe (mniej korzystne przy zmianie na mniejsze).

    Dramat zaczyna się wtedy, gdy mamy dług na X, a wartość mieszkania spadła jak powyżej. W takiej sytuacji faktycznie jest nieciekawie. Ja od czasu do czasu przeglądam sobie licytacje komornicze na http://licytacje.komornik.pl. Prawdziwe dramaty widać gdy zacznie się zaglądać do ksiąg wieczystych licytowanych nieruchomości. Np. w przeciągu 1,5 roku (końcówka 2007, początek 2009) kwota kredytu rośnie o 70% (w wyniku przewalutowania), a jak autor pisze powyżej, wartość nieruchomości prawdopodobnie podąża w przeciwnym kierunku). Skala ludzkich dramatów w takim przypadku jest ogromna. Nieruchomości dotknięte tym problemem wydają mi się nie do sprzedania. Kwota jaką można dostać przy upłynnieniu to jakieś 50-60% zaciągniętego zobowiązania. Chcąc sprzedać trzeba by było znaleźć dodatkowy majątek, którym zabezpieczy się brakujące 40 - 50%. W 7 lat zbiedniało w Polsce wiele osób. Od ludzi bez zobowiązań do niewolników z długiem przekraczającym sumaryczną wartość 30 lat odkładania średniej krajowej. Niby z nieruchomością, ale co to za majątek, którego nie da się sprzedać?

    Z innych luźno związanych: od czasu do czasu przeglądam oferty na warszawskim rynku domów. Ceny to 1mln+, czyli właścicielami są sami milionerzy. Niestety ci milionerzy często nie mają paru tys. na wymianę okien czy 20-30 na ocieplenie budynku...

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się, że akurat opisana sytuacja nie jest dramatem, w sensie tragedią. Ale, jak wiemy, dramatem jest też... komedia - i w tym przypadku mamy do czynienia właśnie z farsą ;);) (np w przypadkach opisanych przez Ciebie "papierowych" milionerów)
    Mówiąc poważnie używając sformułowania DRAMAT RYNKU WTÓRNEGO mam na myśli: 1) sytuacje właśnie takie jak opisane przez Ciebie - konieczność sprzedania mieszkania i brak możliwości uzyskania za nie oczekiwanej ceny (gdy kredyt przewyższa wartość domu albo gdy określona suma potrzebna jest na coś innego) - pisałem o tym pod koniec postu
    2) totalny slump jaki przewiduję na rynku wtórnym w najbliższych latach
    pozdrawiam
    CS

    OdpowiedzUsuń
  4. A będzie jeszcze gorzej, uważam, że podstawą inwestycji są zawsze sprawy fundamentalne, a u nas one wyglądają tak
    http://polska.newsweek.onet.pl/emigracja-z-polski-gdzie-wyjezdzaja-polacy-newsweek-pl,artykuly,282624,1.html

    OdpowiedzUsuń