środa, 31 grudnia 2014

POWIGILIJNY CUD NAWRÓCENIA NAGANIACZY?

No cóż, rok zleciał jak z bicza trzasnął... Za chwilę będziemy starsi i mądrzejsi... Przynajmniej większość z Nas ;) U niektórych oznaki dodatkowej mądrości pojawiły się jednak jeszcze przed wybiciem północy...


...niejaka Grażyna Błaszczak, bohaterka wielu moich tegorocznych wpisów, doznała bowiem objawienia i w poniedziałek ogłosiła w Rzeczpospolitej:
"Nie ma powodów, by mieszkania drożały"
To musi być efekt poświąteczny. No wiecie: wszyscy chcą być dobrzy, robić dobre uczynki, mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę... Ble, ohyda! ;)
Możliwe też, że przygotowując wigilijną strawę Grażynka dodała do kapusty nie te grzybki, co trzeba i zadziałały one jak serum prawdy... ;););)
Przecież jeszcze niedawno pisała, że:
 "Taniej już było. Ceny mieszkań idą w górę"
a teraz taka zmiana! Jak tu nie wierzyć w bożonarodzeniową siłę sprawczą? ;)
 
Wszystkim odwiedzającym ten blog, również Grażynce i Markowi, życzę dużo szczęścia, zdrowia i sukcesów w nadchodzącym roku i żebyście bawili się dziś co najmniej tak dobrze jak ekipa San Antonio Spurs po zdobyciu w tym roku mistrzostwa NBA:

;););)
Dzięki za czytanie w 2014!  

środa, 24 grudnia 2014

ŻYCZENIA, BO TRADYCJA TO ŚWIĘTA RZECZ

Wam, Narodowi Polskiemu - wszystkim Czytelnikom tego bloga, zarówno wierzącym w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielającym tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzącym z innych źródeł, równym w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego - Polski, składam serdeczne życzenia zdrowych, spokojnych i rodzinnych, ale przede wszystkim szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia, bo jak mawiał pewien znajomy dyrektor: "co tym na Titanicu przyszło ze zdrowia, jak zabrakło im szczęścia?";)


piątek, 5 grudnia 2014

CENY MIESZKAŃ SPADŁY... ALBO WZROSŁY - DOKŁADNIE NIE WIADOMO

Mamy nowy raport NBP dotyczący cen nieruchomości. Niby raport jak raport. Jak się jednak dokładnie mu przyjrzymy, to dojdziemy do wniosku, że ustalenie, czy ceny mieszkań wzrosły czy spadły, może być niewykonalne. Wydaje się, że NBP próbuje dogodzić zarówno tym, którzy mówią, że mieszkaniówka trochę siada, jak i tym twierdzącym coś zupełnie odwrotnego. A może po prostu rządzi tam chaos?

Oto bowiem prezentowany jest nam następujący wykres:
Widać na nim wyraźnie, że ceny w Warszawie w III kwartale 2014 r. nieco wzrosły, przekraczając minimalnie poziom 7 tys. zł za metr kwadratowy. Jednocześnie z wykresu wynika, że w poprzednich dwóch kwartałach w Warszawie ceny kształtowały się poniżej 7 tys./m2. To by oznaczało, że w ostatnim kwartale ceny trochę poszły w górę.
Jednak gdy otworzymy plik zawierający "Bazę cen nieruchomości mieszkaniowych" dostępny pod tym linkiem na stronie NBP:
to naszym oczom ukaże się taki widok:
Zgodnie z tą tabelką w III kwartale 2014 roku ceny w Warszawie rzeczywiście przekroczyły minimalnie 7 tys./m2, ale w dwóch poprzednich kwartałach były wyższe, co by oznaczało, że w ostatnim kwartale ceny nieco spadły.
Ta rozbieżność nie ma dużego znaczenia, bo tak czy owak ceny, po tym jak zaliczyły zjazd z poziomu ponad 9 tys./m2 na szczycie bańki, od dłuższego pozostają w trendzie bocznym. Na nic zdają się tu, wielokrotnie przeze mnie opisywane, pokrzykiwania naganiaczy, o mających jakoby za chwilę nastąpić wzrostach.
Trend boczny w nominalnych cenach mieszkań na rynku wtórnym był korygowany przez rosnący czas sprzedaży mieszkań, dzięki czemu wiedzieliśmy, że sytuacja w mieszkaniówce jest kiepska, mimo braku gwałtownych spadków cen. Ostatnio jednak coraz trudniej jest śledzić ten wskaźnik, bo NBP chyba całkowicie stracił już kontrolę nad tym, co publikuje.
Za I kwartał 2014 r. wykres czasu sprzedaży wyglądał tak:
Przykładowo dla Warszawy wynosił on więc około 260 dni, czyli 8,6 miesiąca, czyli ok. 3 kwartałów. :)
Jednak za II kwartał 2014 r. NBP zaprezentowało taki wykres:
Tutaj dla Warszawy wynosił on więc około 630 dni, czyli 21 miesięcy, czyli ok. 7 kwartałów. :) Tak duży skok w ciągu kwartału (z 260 dni do 630 dni) wydawał mi się nieprawdopodobny, dlatego w poście:
sugerowałem, że twórcy raportu za II kwartał 2014 r. pomylili się i lewą oś wykresu ochrzcili "liczbą kwartałów" zamiast "liczbą miesięcy".
Bardzo się więc zdziwiłem, gdy w najnowszym raporcie za III kwartał 2014 r. zobaczyłem taki wykres:
Tytuł wykresu nie pozostawia wątpliwości, że NBP znowu posługuje się kwartałami jako miarą dla prezentowania czasu sprzedaży mieszkań na rynku wtórnym. Są dwie możliwości:
- albo NBP po pierwszym kwartale 2014 r. zmienił sposób obliczania tego wskaźnika,
- albo po raz drugi z rzędu pomylił się, podając jako miarę kwartały, a nie miesiące.

Ja obstawiam tę drugą możliwość, ponieważ gdyby na wykresach za II i III kwartał 2014 r. zamienić kwartały na miesiące, to będą one spójne z wykresem za I kwartał 2014 r. Stuprocentowej pewności jednak nie mam. ;)

Gdyby przyjąć powyższe założenie, to możemy wysnuć pewne wnioski. Musimy przy tym jednak pominąć fakt, że nie znamy metodologii obliczania wskaźnika "czasu sprzedaży mieszkań", co istotnie ogranicza możliwości analizy. W każdym razie "wykresowe skrócenie" się czasu sprzedaży mieszkań, przy jednoczesnym bocznym trendzie w cenach nominalnych, może świadczyć o zbliżeniu się przez rynek do tymczasowego punktu równowagi. Biorąc pod uwagę, że liczba nowoudzielanych kredytów hipotecznych pozostaje na niskim poziomie, należy domniemywać, że rynek podtrzymywany jest przez zakupy gotówkowe. Skąd miałaby pochodzić ta gotówka? Jest kilka możliwości:

1/ emigranci, którzy po paru latach za granicą odłożyli dostatecznie dużo gotówki na zakup nieruchomości w Polsce,
2/ tutejsi ciułacze, którzy obawiając się różnego rodzaju turbulencji na rynku bankowym i ewentualnej konieczności partycypowania w ratowaniu banków, woleli zamienić fiat money na coś realnego
3/ kapitał zagraniczny, który nie musi mieć zezwolenia na zakup mieszkania w Polsce, a który często chętnie zainwestuje nielegalne pieniądze w kraju uważanym za stabilny.

Wszystko to nie zmienia faktu, że nadal nie widać fundamentalnych czynników przemawiających za wzrostem cen. Skoro nawet historycznie niskie stopy procentowe nie wywołały boomu na rynku, to ciężko się spodziewać, żeby w obliczu słabej demografii i wciąż wysokiego bezrobocia w mieszkaniówce wydarzyło się coś spektakularnego. Nakreślony przez mnie niedawno "scenariusz japoński", czyli wieloletnia stagnacja w tym segmencie gospodarki, pozostaje więc aktualny.

Dzięki za przeczytanie.

czwartek, 27 listopada 2014

MIZERIA TRWA, CZYLI KREDYTY HIPOTECZNE IDĄ JAK KREW Z NOSA. IDZIEMY NA REKORD?

Kontuzja nogi znów na chwilę wyeliminowała mnie ze snucia tragikomicznych wizji, które tak uwielbiacie czytać, ale pojawienie się nowego raportu AMRON-SARFiN o liczbie nowo udzielonych kredytów wywołało mnie z lasu ;) Wieści są bowiem dobre. Dobre z punktu widzenia osób planujących zakup mieszkania, bo od strony banków i deweloperów to już niekoniecznie ;)
Jak wynika z najnowszego Raportu AMRON-SARFiN, trzeci kwartał 2014 r. przyniósł osłabienie akcji kredytowej w polskich bankach w porównaniu z II kwartałem br. Poziom akcji kredytowej był również niższy niż w analogicznym okresie 2013 r.
Spadek dotyczył zarówno wartości, jak i liczby nowo podpisanych umów kredytowych. Liczba nowych umów wyniosła 43 653 (spadek o 4,06% wobec II kwartału), a ich łączna wartość sięgnęła 9,232 mld zł (spadek o 3,61% wobec II kwartału). W porównaniu do analogicznego okresu ubiegłego roku udzielono 2 120 mniej kredytów, a ich wartość spadła o 299 mln zł.
Jak łatwo policzyć, w trzech pierwszych kwartałach tego roku udzielono łącznie 131 094 kredytów hipotecznych. W całym roku 2013 kredytów mieszkaniowych było 176 866 sztuk. Oznacza to, że aby choćby wyrównać zeszłoroczny wynik w czwartym kwartale bieżącego roku klienci musieliby wziąć 45 772 kredyty mieszkaniowe, co jest mało prawdopodobne.
Ostatnie lata w hipotekach były coraz bardziej mizerne co świetnie obrazuje poniższy wykres:
Jak widzicie, tłuste lata tłustych kotów minęły bezpowrotnie. Na nic zdaje się obniżanie stóp procentowych, na nic też straszenie, że zaraz będzie drożej, że zaraz trzeba będzie mieć wkład własny 10%. Ludzie po prostu nie chcą brać kredytów i już! Zresztą po co im kredyt na mieszkanie w Polsce skoro oni żyją w Anglii, Niemczech czy innej Norwegii? ;)
Będzie to się oczywiście przekładało na dalsze spuszczanie powietrza z bańki napompowanej kilka lat temu. Część ludzi bez wątpienia przerzuci swoje oszczędności z lokat bankowych na rynek nieruchomości, bądź w poszukiwaniu wyższego zysku, bądź z obawy przed pojawieniem się dużej inflacji, która zjadłaby ich oszczędności. W końcu lepiej kupić mieszkanie i stracić trochę na zmniejszeniu się jego wartości, niż trzymać pieniądze w banku, tylko po to żeby za chwilę przekonać się na własnej skórze co to po polsku znaczy bail-in ;)
Jednak zakupy gotówkowe nie są w stanie zastąpić popytu kreowanego przez pieniądz kredytowy, na który nie ma zapotrzebowania. Obowiązkowy wkład własny tylko to zapotrzebowanie zmniejszy. Na horyzoncie nadal więc nie widać wzrostu cen, chociaż artykuły na zamówienie jak choćby ten dzisiejszy:
będą się pojawiać, bo otwarte przyznanie, że będzie coraz mniejszy popyt i coraz większa podaż doprowadziłoby do załamania rynku. Nikt nie kupi przecież dziś mieszkania za 5000m2 wiedząc, że za dwa lata będzie mógł je mieć za 4500m2.
Dzięki za przeczytanie.

poniedziałek, 27 października 2014

FRANKOWICZE! PRZEWALUTUJCIE SWOJE KREDYTY!

Myślicie pewnie, że zwariowałem, wzywając do zamiany kredytu we frankach na złotówkowy. Zanim jednak oplujecie ze złości monitor i wyrzucicie Credit Slayera ze swojej listy ulubionych blogów ;), wiedzcie, że nie wpadłem na ten pomysł sam! Co to, to nie! ;)

Podpowiedział mi to sam... Marek Belka. Ten sam, który jeszcze niedawno przy "ośmiorniczkach" rozstawiał chłopaków Tuska po kątach.;) Jadę sobie w sobotę autkiem, słucham radia, a tu wywiad z samym profesorem! Wziąłem więc głośniej (jak mawiał mój dziadek), no i słucham. Początkowo Belka użalał się nad beznadziejnie niskimi zarobkami w Polsce, potem stwierdził, że:
"(...) gospodarka europejska bardzo wolno rośnie. Perspektywy przyspieszenia tego wzrostu są dosyć mizerne, niewyraźne, a gospodarka europejska musi urosnąć, żeby "wyrosnąć" z tej ogromnej góry długów, które nad nią wiszą. A po drugie nie za bardzo, szczerze mówiąc, wiemy, co mamy robić. Polityka pieniężna już właściwie jest przy ścianie."
Innymi słowy: wicie, rozumicie towarzysze, ten tego..., no że tak powiem... jest taka sytuacja, żeśmy narobili fury długów, jak stąd do Pekinu, to znaczy ONI narobili, bo my się tylko patrzyliśmy, ale ONYCH już nie ma, bo pobrali sowite bonusy i opalają się na Barbadosie, a długi zostały. No i wicie, my tu teraz nie za bardzo wiemy, jak je spłacić, tak żeby obeszło się bez wojny. 

Nie wiem jak Wam, ale mi na takie dictum prezesa banku centralnego cywilizowanego (?) państwa otwiera się w kieszeni scyzoryk, i to szwajcarski. ;) Bo Belka w rozmowie nawiązuje również do kwestii "kredytów frankowych":

K.Z.: A jeśli by ten złoty niebezpiecznie się osłabił, tak że kredyty frankowe byłyby niespłacane? Może trzeba zrobić z tym porządek na wzór tak jak zrobił to Viktor Orban na Węgrzech? 
M.B. To, co zrobił Viktor Orban na Węgrzech na pewno by polskiej gospodarce nie pomogło. Nie widzimy problemów jak na razie w tym, żeby te kredyty były niespłacane. Ja w ogóle zresztą zawsze przestrzegałem przed braniem takich kredytów i wie pan dobrze, że i bankom palcem groziłem w tym zakresie. Rozmawiałem zresztą z ludźmi z banków komercyjnych i jestem pewien, że oni wiedzą, że to jest problem i próbują w ramach różnych procedur, które są do dyspozycji dla nich np. rozmawiać z klientami, żeby przewalutowali na złote. No ale ludzie płacący czy spłacający kredyty frankowe w dalszym ciągu miesięczną ratę płacą niższą niż raty złotowe. Chociaż to się może troszeczkę spłaszczy w tej chwili, no bo przecież pracujemy nad tymi stopami procentowymi, które są jednak dzisiaj znacząco niższe.
Fiu, fiu! Koledzy pana Belki z banków prywatnych namawiają więc Polaków zadłużonych we franku na przewalutowanie ich kredytów - to ma być rozwiązanie problemu. Można chyba powiedzieć, że byłoby to ostateczne rozwiązanie (Endlösung), bo po przewalutowaniu na złote dług zamiast być niższy, wzrósłby niebotycznie. I taki by został, ponieważ ewentualne późniejsze osłabienie się franka nie miałoby już znaczenia - przecież kredyt byłby już złotówkowy! Podeprę się tu wyliczeniami ludzi z Comperii, bo mi się nie chce liczyć:
"Przykładowo, kredyt we frankach zaciągany w styczniu 2008 r. wypłacany był po kursie 2,12 zł. To oznacza, że te 300 tys. zł 30-letniego kredytu było równe 141 500 zł kredytu we frankach. Do dziś spłaconych zostało ok. 21 tys. franków. Obecnie do oddania jest więc ok. 120 tys. franków. Niestety, po przeliczeniu tej kwoty na złote po obecnym kursie (3,56 zł za franka), otrzymujemy zadłużenie na poziomie ponad 428 tys. zł. To kwota o ponad 40 proc. wyższa niż pożyczona ponad 5,5 roku temu, i to pomimo solidnej spłaty rat przez cały ten czas. W wielu przypadkach ta kwota bardzo znacząco przewyższa także wartość nieruchomości stanowiącej zabezpieczenie kredytu. Ba, mówimy o wartościach dla kredytu zaciągniętego w styczniu 2008 r., ale dla zobowiązania z sierpnia tego samego roku (czyli właśnie gdy na kredyty frankowe był największy boom), zadłużenie przeliczone na złote to niemal 480 tys. zł!" (za: Comperia.pl)
Kosmos, co?
No dobra, ale czemu prywatne banki miałyby namawiać kredytobiorców do tak niekorzystnej transakcji jaką byłoby przewalutowanie?

Są dwie możliwe odpowiedzi:

Odpowiedź nr 1: Belka bredzi i nikt nikogo nie namawia do przewalutowania.
To najbardziej prawdopodobna wersja. I to nie tylko dlatego, że kredyty frankowe na razie spłacają się zupełnie przyzwoicie - opóźnienia nie przekraczają kilku procent. Przecież nikt kto ma choć trochę oleju w głowie nie przewalutuje kredytu w tak kiepskim momencie, raczej zagra va banque i będzie liczył na spadek kursu franka. Z drugiej strony, zarządzający bankami mogą sobie myśleć, że skoro znaleźli setki tysięcy chętnych na wzięcie 30-letniego chomąta na szyję i to w walucie, w której nie zarabiają, i która wtedy notowała dołek, to teraz nie będzie problemu z namówieniem ich na przewalutowanie, czyli spłacanie tego samego kredytu od nowa, tyle że 1,5 razy większego. ;););) Wydaje mi się jednak, że przez ostatnie lata kredytobiorcy trochę zmądrzeli i taki numer nie przejdzie. Wydaje mi się...;););)

Odpowiedź nr 2: Banksterzy wiedzą coś, czego motłoch (w tym ja;)) nie wie. 
No tutaj to ocieramy się trochę o teorie spiskowe, ale co tam. Banksterzy mogą na przykład przewidywać, że planowane na 30 listopada br. szwajcarskie referendum ws. ściągnięcia z powrotem do kraju rezerw złota z zagranicy i obowiązku pokrycia w kruszcu 20 proc. aktywów banku zakończy się sukcesem inicjatorów, co musi oznaczać wzrost wartości franka. Szczególnie, że wielu ekonomistów uważa, że w takim przypadku SNB (szwajcarski bank centralny) przestałby bronić kursu franka, a wtedy frank po 5 złotych i więcej to kwestia tygodni. Powiedzmy jednak, że taki scenariusz to na razie science fiction. Na razie... ;););)
Bankierzy mogą też obawiać się dojścia do władzy Jarka z jego ekipą, znanych z wielkiej admiracji dla Victora Orbana, który kredyty walutowe na Węgrzech po prostu... przewalutował po urzędowo wyznaczonym kursie i już! ;);) 
Należy też wziąć pod uwagę ryzyko podniesienia stóp procentowych przez SNB, który w ten sposób chciałby walczyć z bańką na szwajcarskim rynku nieruchomości, co wczoraj zostało fajnie opisane tu:

Podniesienie szwajcarskich stóp procentowych, w teorii, powinno również doprowadzić do aprecjacji kursu franka, a taka kombinacja mogłaby szybko powalić "frankowiczów" szczególnie tych z Ltv w okolicach 100%. Coś mi mówi, że wtedy jakiś polski Orban szybko by się znalazł. ;)

Jak będzie? Pażywiom, uwidim jak mówią na Krymie ;);)

Dzięki za przeczytanie.  
   

środa, 22 października 2014

NARODOWY BANK POLSKI - CZY LECI Z NAMI PILOT?

Narodowy Bank Polski - ostoja wartości polskiej waluty. Po brzegi wypchany specjalistami i analitykami różnej maści, których wiedza, zapewne, znacznie przewyższa moją. Instytucja, która powinna być jak żona Cezara, jak Dziewica Orleańska albo chociaż jak Emilia Plater ;) Nie jesteśmy jednak dziećmi i wiemy, że do tego ideału jest bardzo daleko. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę osobę obecnego szefa NBP, którego taśmy "Wprost" uwidoczniły jako osobnika z wielkim przyrodzeniem i małą przyrodzoną kulturą osobistą ;) Co ja Wam tu jednak o siusiakach, gdy o co innego mi się rozchodzi? ;)


Jak pewnie zauważyliście, snując swoje deliryczne wizje, często powołuję się na raporty naszego Banku Centralnego dotyczące rynku nieruchomości. Kto, w końcu, jeśli nie NBP ma posiadać odpowiednie narzędzia do analizy tego obszaru. Chodzi mi, rzecz jasna, o odpowiednio wykształconych ludzi, narzędzia informatyczne, dostęp do danych czy wypracowaną metodologię.       
Zdarza się jednak, że dane podawane przez NBP budzą moją podejrzliwość, szczególnie gdy niektóre wskaźniki odnoszące się do tego samego okresu zmieniają się w kolejnych raportach, bez słowa wyjaśnienia, o czym pisałem kiedyś tu:

 

Ostatni raport NBP również mnie trochę zaskoczył. Konkretnie chodzi o wykres prezentujący czas sprzedaży mieszkań na rynku wtórnym w wybranych miastach Polski. Dotychczas był on prezentowany tak:


Raport za I kwartał 2014 r.





 
Można tu więc odczytać wartość tego wskaźnik za każdy kwartał od 2006 roku i jest ona wyrażona w liczbie dni. Przykładowo, dla Warszawy wartość tego wskaźnika za II kwartał 2013 r. wynosiła około 180 dni, czyli dwa kwartały
 
Jednak w ostatnim raporcie (za II kwartał 2014 r.) NBP zmienił ten układ, podając wartości tylko dla II kwartałów od 2007 r. i to nie w liczbie dni, ale w liczbie kwartałów. Teraz wygląda to tak:
 

Raport za II kwartał 2014 r.


Nie robiłoby mi to różnicy, gdyby nie fakt, że NBP wraz ze zmianą sposobu prezentacji danych, zmienił też chyba całkowicie metodologię prowadzonych badań lub źródło pozyskiwania danych ;) Na tym wykresie wartość tego wskaźnika dla Warszawy  za II kwartał 2013 r. została określona na około 6 kwartałów, czyli mniej więcej 540 dni ;)

Porównując oba wykresy, nietrudno zauważyć, że ktoś się w NBP machnął i zamiast liczby miesięcy, wpisał liczbę kwartałów. Ot, taka drobna różnica! ;) Błędny raport do dzisiaj wisi jednak na stronie NBP i pewnie sobie powisi ;)

Po co jednak w ogóle było zmieniać układ prezentacji danych? Zdecydowała pewnie czytelność tak podawanych danych. Szkoda jednak, że za estetyką nie poszła merytoryka, jak to zwykle u nas w kraju bywa ;)

Dzięki za przeczytanie.

środa, 15 października 2014

"EKSPERCI" OD "CEN JAK W MADRYCIE" UCZĄ INNYCH, CZYLI JAK NADZOROWAĆ BUDOWY PO PODYPLOMÓWCE

Studentów Ci u nas jak na lekarstwo. Przynajmniej jeśli porównamy ich liczbę sprzed paru lat, gdy dochodziła do 2 mln, ze stanem obecnym oscylującym wokół 1,5 mln sztuk. Nic dziwnego więc, że uczelnie chwytają się wszelkich sposobów, by przetrwać. Niektóre chwytają się nawet brzytwy... ehehe... pardon me, chciałem napisać Polskiego Związku Firm Deweloperskich ;););)
  
Szkoła Główna Handlowa wraz z PZFD uruchomiła "Podyplomowe studia deweloperskie". Reklamują się tak:
Ciekawe co to za konkurencyjny zawód? "Specjalista deweloperski"? "Pomocnik deweloperski"? No bo chyba nie deweloper - do tego "zawodu" trzeba przede wszystkim dużo pieniążków, a nie studiów. ;););) Chociaż na tę "deweloperską podyplomówkę" też trzeba wyrzucić (w błoto?) sporo kasy (7 000 złotych!!!), więc może tu jest rozwiązanie zagadki? ;);) 

No dobra, ale co otrzymacie w zamian za Waszą krwawicę? To wyjaśnia nam sam prorektor SGH (na czerwono podkreśliłem najważniejsze):

Najlepsi eksperci z rynku! Czyli właściwie kto? Ano "wykładowcą" w tej "szkole" jest m.in. sam Paweł Grząbka! To ten, co parę lat temu zapowiadał legendarne już "ceny jak w Madrycie" ;);) W sieci łatwo znaleźć jego "proroctwa", ale wklejam Wam jedno z nich ze stycznia 2008 r., żebyście mogli chociaż przez chwilę poczuć klimat tamtych lat i ogrzać się "ekspercką wiedzą" Grząbki ;););) 

Buahahahahahaha, przyznajcie, że poprawiłem Wam humor po ciężkim dniu ;););)

Kolejnym "ekspertem" jest nie kto inny jak sam...(werble)... Konrad Płochocki (brawa) ten sam, który jeszcze niedawno zapowiadał zawalenie się bloków z wielkiej płyty, o czym pisałem tu:

http://creditslayer.blogspot.com/2014/10/sen-deweloperow-czyli-ratuj-sie-kto.html

Ciekawe czy podczas swoich "wykładów" też będzie plótł takie androny? ;)

Wisienką na torcie, jest zamieszczony na stronie tej podyplomówki anonimowy wywiad z jej anonimowym absolwentem, który jest jedną wielką propagandą, ocierającą się o absurd i przeznaczoną chyba dla czytelnika, którego iloraz inteligencji jest gdzieś między amebą a karaluchem. Absolwent stwierdza tam, oczywiście, że wyłącznie dzięki tym "studiom" dostał wymarzoną, wyśnioną pracę ;););) Na pytanie o jego obowiązki odpowiada zaś tak:
Proszę bardzo! Robisz podyplomówkę i już możesz "bezpośrednio nadzorować budowy"! ;););) To by wyjaśniało jakość oddawanych przez deweloperów bloków... o, pardon me, chciałem napisać apartamentowców ;););) No chyba, że to "nadzorowanie" polega  na dowożeniu wody mineralnej na budowę ;););) W przeciwnym razie, zacznijcie się bać! ;)

Dzięki za przeczytanie.

wtorek, 7 października 2014

CENY MIESZKAŃ SPADAJĄ, NAGANIACZOM MIĘKNIE RURA

Huncwoty z Was i tyle! Tak, o Was mówię Czytelniki jedne! Na Internet to macie te kilkadziesiąt czy kilkaset złotych miesięcznie! Na piwsko i kaszankę też nie żałujecie grosza! Pewnie i auto casco niejeden i niejedna z Was wykupiła na swoje wypasione dorożki parkowane na płatnych parkingach strzeżonych! A na mini-ratkę kredytu to już Wam szkoda, tak?! Wiedzcie więc, że to przez Was średnie ceny mieszkań w naszym kraju nie osiągnęły poziomów 15 tys. zł za metr, prorokowanych niegdyś przez "znafców" przez wielkie "Fy". ;) Co gorsza ceny podążają dokładnie w drugą stronę, czyli w dół, i to też jest Wasza wina! To Wy i Wam podobni uparcie nie chcą skorzystać z "rekordowo taniego kredytu", za który moglibyście zakupić rekordowo dużo metrów mieszkania! ;) 
 
Jeden niezbyt kumaty gość obiecywał kiedyś w Polsce drugą Japonię. Nikt mu wtedy nie uwierzył (poza Danką), bo 100 milionów też obiecywał. ;) Minęło ćwierć wieku i chyba jednak ta Japonia do nas przyszła - Toyoty, Nissany, Mazdy i Hondy na ulicach, smartfony Sony w  rękach, japonki na stopach umięśnionych panów we Władysławowie, bary sushi za każdym rogiem.;) 

Jeśli chodzi o ceny mieszkań, to też zanosi się na drugą Japonię. Spadki w Kraju Kwitnącej Wiśni trwają już prawie ćwierć wieku i końca nie widać, co obrazuje poniższy wykres:
CENOWE HARAKIRI W PEŁNEJ KRASIE ;)
Na tym blogu największą wagę przykładamy do fundamentalnych czynników decydujących o cenach mieszkań takich jak liczba małżeństw, migracja ludności czy bezrobocie i płace. Oczywiście, zwracamy również uwagę na inne elementy takie jak kapitał spekulacyjny czy stopy procentowe, jednak jesteśmy zdania, że same w sobie nie są one w stanie wytworzyć wieloletnich tendencji, choć ich udział w tworzeniu baniek na różnych towarach jest bezdyskusyjny.
Do powstania japońskiej bańki z początku lat 90-tych przyczyniła się polityka japońskiego banku centralnego, który w drugiej połowie lat 80-tych obniżył główną stopę procentową z 5% do 2,5%, ułatwiając tym samym dostęp do kredytu. Jednak tamta bańka miała też mocne wsparcie w fundamentach z ogromnym wyżem demograficznym z przełomu lat 40 i 50 XX wieku na czele:
Także bezrobocie w Japonii w tamtym czasie było niskie, co niewątpliwie było czynnikiem zachęcającym do zaciągania kredytów:
 
Później z tym bezrobociem już tak różowo nie było, a i demografia się nieco sypnęła - Japończykom małżeństwa przestały się już tak podobać jak kiedyś, a Japonki rodzenie dzieci zaczęły traktować jako zło konieczne ;)
 
Czy to wszystko nie wydaje się Wam znajome? ;););)
 
Zmniejszająca się populacja i liczba małżeństw, beznadziejny wskaźnik urodzeń, duża emigracja i żadnych imigrantów na horyzoncie, wysokie bezrobocie - wszystko to znamy z naszego podwórka!

Dane NBP dotyczące rynku nieruchomości nie pozostawiają złudzeń, że cokolwiek się tutaj jeszcze wydarzy. W II kwartale 2014 r. ceny w Warszawie spadły, pozostając w czymś co od biedy można byłoby nazwać średnioterminowym trendem bocznym:


My to jednak nazwiemy po imieniu: mamy do czynienia długoterminowym trendem spadkowym, co jest lepiej widoczne, jeśli uwzględnimy wciąż rosnący czas sprzedaży:


Odwrócenie tego trendu byłoby możliwe tylko w przypadku nastąpienia jakichś nadzwyczajnych zdarzeń, na które jednak się nie zanosi. Stopy procentowe są już przecież nisko, za chwilę pewnie będą jeszcze niżej, a liczba kredytów hipotecznych będzie zapewne w tym roku najniższa od wielu lat.

Nic dziwnego, że już nawet najwięksi huraoptymiści spośród naganiaczy zaczynają powoli zmieniać front. ;) Jedna z moich ulubienic, Grażyna Błaszczak z "Rzeczpospolitej", która jeszcze kilka tygodni temu obwieszczała, że:  

„Taniej już było. Ceny mieszkań idą w górę” („Rz” z 3.07.2014 r., str. B1)
 
zmieniła zupełnie swoje zdanie na ten temat i teraz ogłasza, że:

 "o podwyżkach cen nic nie słychać" ("Rz" z 29.09.2014 r., str. G2)

No cóż, jak to mówią: tylko krowa nie zmienia zdania ;););)

Dzięki za przeczytanie.

piątek, 3 października 2014

SEN DEWELOPERÓW CZYLI... RATUJ SIĘ KTO MOŻE! BLOKI Z WIELKIEJ PŁYTY ROZPADNĄ SIĘ!

I to już za chwilę, już za moment! Rozlecą się w pierdylion kawałków, grzebiąc wszystkich zamieszkałych w nich ludzi, jak również taborety, tapczany, kredensy i inne dziwne rzeczy, które ludzie trzymają w swoich mieszkaniach. Nasza nowa premiera będzie jeździć po gruzowiskach w całym kraju i ze łzami w oczach zapewniać, że akcja ratunkowa przebiegła prawidłowo, i że ziemię w poszukiwaniu szczątków ofiar przekopano na metr głębokości ;). Oczywiście, natychmiast zostaną uruchomione rezerwy specjalne budżetu państwa na pomoc bezdomnym psom, kotom i innym domowym zwierzakom, którym jakimś cudem uda się ujść z życiem z tej straszliwej hekatomby ;) Porzućcie więc wszelką nadzieję, wy, którzy mieszkacie w tych wielkopłytowych grobowcach! Nic Was już nie uratuje! Być może, zanim dobrniecie do końca tego wpisu sufit spadnie Wam na głowę! ;)

Pewnie myślicie, że zupełnie postradałem rozum, snując takie wizje, względnie pomyliłem borowiki z innymi grzybkami. Otóż informuję Was, że czuję się zupełnie dobrze, a grzybów nie jadam w ogóle, bo boję się o swoją wątrobę, która poważnie ucierpiała w trakcie moich studiów z oczywistych powodów ;)


Moje kasandryczne majaczenia o nadchodzącym szybkimi krokami armagedonie nie są też wzięte z powietrza ani tym bardziej wyssane z palca, lecz pochodzą z „bardzo wiarygodnego” osobowego źródła informacji. Człowiek, o którym mówię posiada prawdopodobnie jakieś nadludzkie zdolności przewidywania przyszłości, kryształową kulę lub nawet pozostaje w komitywie z samym Lucyferem ;). Długo zastanawiałem się więc, czy napisać tego posta, bo igranie z siłami nieczystymi lub nawet czystymi, ale pozaziemskimi, pozostaje poza moimi kompetencjami i odwagą ;). Jednak szczytny cel, jakim jest uratowanie setek tysięcy mniej lub bardziej niewinnych ziomków, żyjących w nieświadomości czyhającego na nich zagrożenia, skłonił mnie do przezwyciężenia pierwotnych leków przed Złym ;).

Zapamiętajcie więc nazwisko człowieka, który z własnej i nieprzymuszonej woli postanowił ocalić niezliczone rzesze wielkopłytowych lokatorów. Konrad Płochocki, bo o nim mowa, jest dyrektorem generalnym Polskiego Związku Firm Deweloperskich (PZFD). Wiecie więc już gdzie wysyłać kwiaty, misie i staniki w podzięce za uchronienie od przerażającej śmierci w zwałach gruzu ;).

Jego ostrzeżenie znalazłem w wywiadzie opublikowanym 11 września br. w Dzienniku Gazecie Prawnej, którego Pan Konrad udzielił niejakiemu Damianowi Furmańczykowi. Na pytanie „dziennikarza”, kiedy będzie zlikwidowany rzekomy deficyt mieszkań, Pan dyrektor PZFD odpowiada, że „będzie na to musiało poczekać kilka pokoleń”, po czym następuje najciekawszy moment wywiadu, pozwólcie, że zacytuję:

Dziennikarz: „Dlaczego? przecież mamy niż demograficzny.”
Płochocki: „Zgadza się, ale obok niżu mamy tykającą bombę zegarową w postaci mieszkań, które niebawem będą musiały być wyburzone                 
Dziennikarz: „Mówi Pan o wielkiej płycie?”
Płochocki: „Zdecydowanie. Użytkowanie większości takich budynków było szacowane na 50 lat. Wiele z nich już przekroczyło ten okres. (...)

Widzicie? Wasze mieszkania zostaną niebawem wyburzone! Lepiej przestańcie mnie czytać i lećcie się spakować! ;) Tylko nie zapomnijcie wziąć ze sobą jakiegoś ciepłego koca, bo na ławce w parku bywa chłodno. ;)

Jednak czy aby na pewno czeka nas „niebawem” wielkie wyburzanie?


W połowie zeszłego roku w mediach przetoczyła się krótka, ale intensywna kampania pod tytułem „Uwaga na morderczą wielką płytę”. ;) Była ona zainspirowana debatą, jaka toczyła się wtedy w Sejmie (Komisja Infrastruktury) na temat ewentualnej konieczności przeprowadzenia ogólnokrajowego badania stanu bloków z wielkiej płyty. Protokoły z posiedzeń tej komisji są ciekawym źródłem informacji, a zawarte w nich wypowiedzi ludzi, których można zaliczyć do grona fachowców w dziedzinie budownictwa, każą zakwalifikować wypowiedź Pana Płochockiego o wyburzaniu wielkiej płyty do kategorii:

GÓWNO PRAWDA!
    
Przebrnąłem przez zapisy posiedzeń komisji sejmowej i poza kolejnym dowodem głupkowatości niektórych naszych posłów (o czym kiedy indziej) dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy o "zagrożeniu", jakie rzekomo stwarzają bloki z wielkiej płyty. Ale po kolei.

Wybrałem dla Was kilka fragmentów wypowiedzi osób, które mają jakieś pojęcie o budownictwie, czego absolutnie nie można powiedzieć o Płochockim - Kondzio jest bowiem... prawnikiem;). Z tego, co wiem na studiach prawniczych nie ma przedmiotów o nazwach "Wytrzymałość materiałów" czy "Konstrukcje betonowe". Brak specjalistycznej wiedzy nie przeszkadza jednak Płochockiemu snuć wizji rodem z amerykańskich filmów katastroficznych. Co ciekawe, dziennikarzyna przeprowadzający wywiad, po usłyszeniu, że za chwilę trzeba będzie burzyć tysiące bloków, nie zapytał o źródła tej sensacyjnej informacji, tylko od razu "łyknął" to bez popity i puścił do druku. Pewnie dziennikarstwo kończył na tajnych kompletach Uniwersytetu Trzeciego Wieku filia w Pcimiu Górnym oddział w Wąchocku. ;) 

Najpierw wypowiedź Wiceministra Transportu Janusza Żbika (z zawodu architekta):
„Zagrożenie bezpieczeństwa konstrukcji budynków wielkopłytowych nie występuje, co znajduje swój wyraz w stwierdzeniach zawartych w zeszytach poradnika dotyczących tej problematyki. W szczególnych przypadkach istnieje jedynie możliwość uszkodzeń elementów budynków, np. balkony, ściany zewnętrzne, wymagających tylko lokalnych interwencji, podobnie jak ma to miejsce w każdych innych systemach budownictwa mieszkaniowego.” „O dobrej jakości konstrukcji wielkopłytowych może również świadczyć fakt, że mimo lokalnych uszkodzeń budynków, które wydarzyły się w Polsce w ciągu ostatnich 30 lat w wyniku wybuchu gazu, nie doszło do katastrofy całego budynku. Należy dodać, że w trakcie prowadzonych przez Instytut Techniki Budowlanej badań ścian zewnętrznych sprawdzono także, czy na prefabrykowanych konstrukcyjnych ścianach wewnętrznych nie wystąpiły objawy świadczące o utracie stateczności, takie jak pęknięcia, rysy, zmiażdżenia betonu. Nie stwierdzono objawów świadczących o utracie nośności.” „Pozytywnym elementem jest jednak to, że złącza prefabrykatów są eksploatowane w warunkach takich, jakie są wewnątrz pomieszczeń mieszkalnych, co nie powoduje występowania jakichkolwiek niekorzystnych problemów związanych z karbonatyzacją betonu czy tez korozją zbrojenia”

A tu wyjaśnienia Andrzeja Dobruckiego, Prezesa Polskiej Izby Inżynierów Budownictwa: 
„Bardzo dokładnie badałem, czy istnieje zapis normy, czy jakikolwiek zapis oficjalny dotyczący czasu żywotności budynków z wielkiej płyty. Nie ma takiego zapisu. Obecnie rzeczoznawcy przyznają, że przy odpowiedniej konserwacji te budynki mogą funkcjonować 100, 120 i  więcej lat. (...) Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że żaden z budynków z wielkiej płyty nie ulegnie obecnie destrukcji przez samozniszczenie. To jest niemożliwe ze względu na system konstrukcji.”   

I jeszcze dr inż. Michał Wójtowicz, Dyrektor Instytutu Techniki Budowlanej: 
„Po pierwsze – jeżeli mówimy o projektowaniu, to ono było zupełnie inne w Polsce niż w krajach ościennych. Były to specjalne sztywne tarcze przejmujące obciążenia od ewentualnych uszkodzeń, bo takie się zdarzały, gdy oderwała się płyta na skutek wybuchu gazu. Były zatem pewne specjalne polskie zabezpieczenia.”

Z powyższych wypowiedzi wynika jedno:

BLOKI Z WIELKIEJ PŁYTY NIE ZAWALĄ SIĘ I NIE TRZEBA ICH BĘDZIE BURZYĆ W PRZEWIDYWALNEJ PRZYSZŁOŚCI.

Dlaczego więc Konrad Płochocki twierdzi, że wielka płyta będzie musiała być wyburzona i to niebawem?

Odpowiedź jest oczywista i Wy ją znacie: Kondzio reprezentuje interesy deweloperów i powie wszystko, by zobrzydzić klientom starsze mieszkania i nagonić klientów deweloperce.


Nikt normalny nie będzie przecież czytał całego Internetu, żeby dowiedzieć się, czy wielka płyta rzeczywiście stanowi jakikolwiek problem. Zakoduje sobie po prostu w głowie łatwy komunikat, że lepiej unikać tego typu budownictwa, bo grozi ono śmiercią i nie będzie wnikał w zagadnienie. A dziennikarz poważnej (jak mogłoby się wydawać) gazety zamiast zniszczyć Płochockiego za farmazony, które wygaduje lub chociaż grzecznie zapytać o ich pochodzenie, bezrefleksyjnie kolportuje głupoty i się jeszcze pod tym podpisuje. ;)

Uff! Okazało się, że pogłoski o końcu wielkopłytowych blokowisk są jednak mocno przesadzone. ;) Możecie więc dalej siedzieć przed kompem, oglądać pornosy i pić piwo (© Jarek Kaczyński), bez obawy, że w najlepszym momencie Wasz blok złoży się jak domek z kart. ;) 

À propos, piliście może już Raciborskie Jasne Pełne Klasycznie Warzone? Polecam :).

Dzięki za przeczytanie.



wtorek, 30 września 2014

STUDENCI DO NAUKI, BLOGERZY DO BLOGOWANIA, KLIENCI BANKÓW DO SZANTAŻOWANIA!

Tak, macie rację: DUPA ze mnie, a nie bloger. Bo co to za bloger, co robi sobie dwumiesięczne wakacje? Zanim się jednak ostatecznie i nieodwołalnie na mnie obrazicie, weźcie pod uwagę, że jestem tylko człowiekiem, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czasem choruję, czasem mi się nie chce, czasem szef wysyła na zaległy urlop, bo podobno do końca września trzeba wszystko wykorzystać etc. Pisanie bloga to tylko dodatkowa aktywność, wymagająca jednak sporej ilości czasu - MOJEGO WOLNEGO CZASU :) Tyle moich usprawiedliwień wobec tych z Was, którzy ostatnio wchodzili na bloga i odchodzili z kwitkiem.

Od ostatniego wpisu upłynęło sporo czasu, a to lato wcale nie było sezonem ogórkowym. Działo się wszędzie, oj działo. Tuż za wschodnią granicą Polski odbyła się mała wojenka, której oficjalne przyczyny i przebieg są znane, ale tak naprawdę to nie bardzo wiadomo dlaczego jedni zaczęli mordować drugich. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi oczywiście o pieniądze. Jak wielkie to pieniądze, do kogo i za co mają trafić, pewnie nigdy się nie dowiemy. Na szczęście tłuste koty dogadały się między sobą co do podziału wpływów i konflikt zamrożono (pewnie na wieki wieków). Szkoda tylko cywilnych ofiar. Polska blogosfera natychmiast podzieliła się na "anty-banderowców" i "anty-bolszewików", rozgrzewając się momentami do białości w jałowych dyskusjach o niczym. Jak mówią gówniarze: żal.

No a w Polszy doszło do zmiany premiera na premierę... yyy... premierzycę ...eee... premierówę, f*** ten gender mnie wykończy ;) Jak zwał, tak zwał, ważne jest to, że wpadliśmy z deszczu pod rynnę i zamiast kiepskiego premiera, mamy jeszcze gorszego. Przy okazji tworzenia nowego rządu najciekawszym wątkiem była odprawa niejakiej pani Wasiak (drobne pół bańki), która przez ostatnie lata zarządzała PKP, odnosząc na tym polu powszechnie zauważalne sukcesy (sarkazm). Odprawa wzbudziła powszechne oburzenie, podobnie jak potencjalne zarobki tuskowego piarowca w ORLENIE (drobne 2 bańki rocznie). Mnie najbardziej zdziwiło właśnie to oburzenie. Przecież ludzie decydujący (pośrednio lub bezpośrednio) o takich a nie innych apanażach dla swoich znajomków, zostali wybrani przez tych, którzy teraz się oburzają! Od lat to samo dzieje się w innych spółkach państwowych czy komunalnych, różnorakich agencjach itd. itp. Jak więc można się o to obrażać, oburzać czy choćby się temu dziwić? Nie widzę tu logiki ;)

Ja w sumie też się obraziłem. Nie na polskie bagno biznesowo-polityczne, ale na bank, który od dawna wykorzystywałem w celach przelewowo-bankomatowo-kartowych. Tym bankiem jest BZ WBK (już niedługo: Santander). Miałem tam rachunek od paru ładnych lat, po drodze doszła karta kredytowa. Rachunek był długo darmowy bezwarunkowo, później był darmowy jeśli przelewałem tam określoną kwotę miesięcznie. 
Bank Zachodni, czyli dziadostwo przez duże "DZI" ;)
To, co mnie irytowało w tym banku to drobne, upierdliwe opłaty, które bank stopniowo mi wprowadzał, stosując taktykę powszechnie znaną jako "gotowanie żaby" - jak wiadomo żaba wrzucona do wrzątku (nie róbcie tego w domu! ;)) natychmiast z niego wyskoczy, ale jeśli wrzuci się ją do zimnej wody i stopniowo będzie podgrzewało, to ropucha ugotuje się i nawet tego nie zauważy. Po kolei były wprowadzane płatne przelewy, płatne smsy, płatne prowadzenie rachunku, płatna karta bankomatowa.

Tylko karta kredytowa była od początku płatna - 55 zł rocznie, której to opłaty nigdy nie uiściłem, bo co roku meldowałem się w oddziale jakieś dwa miesiące przed dniem jej naliczenia i oświadczałem, że rezygnuję z karty kredytowej. Na takie moje dictum miła pani w oddziale gdzieś dzwoniła, podawała mi słuchawkę, a głos ze słuchawki informował, że jeśli tylko łaskawie zechcę nie rezygnować z karty, to bank mi tej opłaty rocznej nie naliczy. I tak to się kręciło.

Jednak wymienione przeze mnie wyżej drobne opłaty (w skali całej rodziny było to około 180 zł rocznie - 3 osoby miały tam konto) połączone z niemożliwością bezpłatnego wypłacania gotówki ze wszystkich bankomatów w Polsce oraz z beznadziejnymi produktami oszczędnościowymi, zmusiły mnie w końcu do ruszenia czterech liter i poszukania jakiejś ciekawszej alternatywy. Sytuacji nie ratowało bowiem dla mnie posiadanie konta w dbNet (mam je od pamiętnego 8,1% na rachunku oszczędnościowym), bo tam też jest problem z bankomatami i oszczędzaniem.

Nie musiałem szukać długo, bo akurat z ostrą kampanią ruszył niewielki, ale ostro się rozpychający Meritum Bank. Mam teraz wszystko (rachunek, przelewy, kartę, wszystkie bankomaty w Polsce itd.) za darmo i bardzo ciekawe (jak na razie) produkty oszczędnościowe. Dodatkowo dostanę parę złotych za "polecenie" tego konta wśród rodziny ;) Zdaję sobie sprawę, że niedługo bank ten może rozpocząć wprowadzanie opłat za różne rzeczy i spróbować mnie "ugotować", ale na razie jest ok, a finansowa różnica pomiędzy BZ WBK a Meritum to w moim przypadku kilkaset złotych rocznie, więc z czystym sumieniem polecam ten bank. Jeśli zaczną wprowadzać jakieś opłaty, to od razu poinformuję o tym na blogu. Wydaje mi się, że również konto w Millenium Banku jest godne polecenia, choć nie wnikałem w szczegóły. 

Nie piszę jednak o tym wszystkim, żeby Was zanudzić na śmierć. Chcę Was zachęcić do tego, żebyście poszantażowali Wasze banki i spróbowali wymusić obniżki opłat czy inne bonusy. Kiedy ja składałem rezygnację z karty kredytowej BZ WBK, pani w słuchawce usilnie mnie nakłaniała do pozostawienia sobie tej karty i zaproponowała, że za każdy dzień, gdy jej użyję będę dostawał 1 złoty bez względu na wielkość transakcji (czyli max 365 zł rocznie). Gdy obstawałem przy rezygnacji (byłem bowiem zdecydowany rozstać się z BZ) pani dorzuciła jeszcze darmowe przelewy. Biorąc pod uwagę dotychczasowe podejście BZ WBK do klientów, byłem szczerze zdumiony ich hojnością ;), ale uprzejmie podziękowałem. Spróbujcie więc przy okazji wizyty w swoim banku trochę ich przeciągnąć - nic nie ryzykujecie, a możecie zaoszczędzić parę ładnych złotych i to bez konieczności przenoszenia konta do innego banku. 

W najbliższym czasie wracamy do głównej problematyki bloga, bo jest o czym pisać, a i pewnie czas się znajdzie (jak szef nie będzie patrzył;)). Możliwe też, że pojawią się wpisy na inne tematy, żebyście nie pomarli z nudów ;).

P.S. Trochę mnie sumienie ruszyło i chciałbym Was prosić, żebyście również poza domem nie gotowali żab ;)    


środa, 9 lipca 2014

BAŃKA CENOWA NA RYNKU MIESZKANIOWYM… lub tylko w niektórych umysłach

„Widmo krąży po Polsce – widmo niskich cen mieszkań. Wszystkie potęgi starej Polski połączyły się w świętej nagonce przeciw temu widmu: Wielgo i Błaszczak, Gawrońska i Turek, banksterscy radykałowie i deweloperscy policjanci”.
 
Zaczął oczywiście nasz ulubiony „madrytczyk” Marek W.(ielgo). Już 16 czerwca zamieścił na łamach „Gazety W.” (str. 22) artykuł o cenach mieszkań, którego złowieszczy tytuł (umieszczony tuż nad zdjęciem z jakiejś budowy) brzmiał:
„STRACH PRZED CENOWĄ BAŃKĄ”
Gdy to tylko zobaczyłem zbladłem, zacząłem szybciej i płycej oddychać, wrócił mój nerwowy tik i o mało nie straciłem przytomności. Wszystko przez traumę z mojego chorowitego dzieciństwa, w którym strach przed bańkami stawianymi z zamiłowaniem przez moją mamę zmniejszał się nieco tylko w lecie, narastając później wraz ze spadkiem temperatury i osiągając maksymalny pułap w okolicach stycznia. ;) Rozumiecie więc, że gdy na początku lata zobaczyłem w jednym zdaniu słowa: „strach” i „bańką” koszmar powrócił. ;) Na szczęście w porę odnalazłem właściwy przycisk:


 
i zdenerwowanie ustąpiło miejsca zdrowej ekscytacji, która zwiększyła się jeszcze gdy przeczytałem pierwszą część leadu*:
 
„CENY NIERUCHOMOŚCI ZNÓW ZACZYNAJĄ WZBUDZAĆ EMOCJE”
Marek jak zwykle zaczyna z grubej rury: w tytule straszy, w leadzie wzbudza emocje ;) Przyznajcie się bez bicia – gdy przeglądacie gazety to lecicie po tytułach, a gdy on przyciągnie Waszą uwagę czytacie lead i… najczęściej na tym poprzestajecie. Nie ma się czego wstydzić – sam tak robię ;) Kto dzisiaj ma czas na czytanie dłuuugich artykułów? Dziennikarze i wydawcy o tym wiedzą i wykorzystują bez skrupułów.
Zwykły czytacz gazet po przetrawieniu tytułu i pierwszego zdania leadu artykułu Marka koduje sobie komunikat: ZA CHWILĘ ZNÓW BĘDZIE DROŻEJ! Ten komunikat zostaje utrwalony przez drugą, także pogrubioną część leadu, w której Marek stawia pozornie niewinne pytanie:
NP. MIESZKANIA – CZY WCIĄŻ TANIEJĄ, CZY JUŻ ZACZĘŁY DROŻEĆ?
W tym momencie nieuważny czytelnik został już ugotowany. No bo skoro znany dziennikarz z poważnej (?) gazety boi się bańki cenowej i sam nie wie czy mieszkania przypadkiem JUŻ nie zaczęły drożeć to znaczy, że jest to ostatni moment na zakup. A ponieważ, jak już ustaliliśmy, taki czytelnik poprzestaje na tytule i leadzie – to komunikat o drożejących mieszkaniach zostaje mu w głowie i gdy tylko wróci do domu to dzieli się tą „radosną” nowiną z żoną/mężem i razem wciskają guzik z napisem:

A szkoda, że nie czyta treści, bo Marek w artykule skupia się praktycznie tylko na argumentach za spadkiem cen: trudno dostępny kredyt, bezrobocie, ubóstwo, katastrofalna demografia, wzrost liczby inwestycji deweloperskich. Swoją analizę kończy stwierdzeniem:
jak przyznają w Lion’s Banku (czyli Bartek Turek;)) – nawet dwa mieszkania na trzy są tańsze niż rynkowa średnia. Najbardziej widać to w Warszawie i Krakowie. Ponadto w każdym mieście są rejony mniej lub bardziej atrakcyjne z punktu widzenia potencjalnych nabywców. Dlatego może się okazać, że w jednych dzielnicach ceny zaczną powolutku rosnąć, zaś w innych jeszcze długo będzie się utrzymywał trend spadkowy
Jak widzimy treść artykułu ma się nijak do jego tytułu, w którym czytelnicy straszeni są bańką cenową. No, ale żeby się tego dowiedzieć trzeba przeczytać cały artykuł, a nie tylko tytuł i lead.
Zostawmy na chwilę Marka, bo dziewczyny z „Rzeczpospolitej” też dały czadu ;)
I tak Aneta Gawrońska w komentarzu dnia – „Do mieszkaniowej hossy daleko” („Rz” z 3.07.2014 r., str. B2) daje popis prawdziwej dziennikarskiej schizofrenii. Zaraz po tym jak w tytule ogłasza, że „hossa daleko” pisze:
„Koniec spadków cen nieruchomości potwierdzają kolejne analizy. Słychać nawet głosy, że kto nie kupił mieszkania do tej pory, ten przegapił okazję, bo rynek się podniósł z kryzysu. A najlepiej kupować, gdy leje się krew…”
Gdzie ona widziała tę krew to ja nie wiem. W dalszej części Aneta wypisuje jeszcze trochę głupot, których nie będę Wam przytaczał, bo szkoda Waszego czasu, po czym kończy w ten sposób:
„Trudno więc mówić o boomie na rynku nieruchomości. Wciąż jesteśmy na to za biedni”.
Z jej wypowiedzi wynika więc, że: choć do hossy daleko, to rynek się podniósł, mimo że leje się krew to kto nie kupił przegrał życie, choć boomu na rynku nie ma. ;););)
Czasami brakuje kamieni… Nie wiem co oni tam w Rzepie palą, ale ja trochę tego chcę ;););)
Rozterki Marka Wielgi i rozdwojenie jaźni Anety Gawrońskiej to nie są przypadłości, na które cierpiałaby Grażyna Błaszczak. Ogłasza ona bowiem jednoznacznie i bez żadnych wątpliwości, że:
„Taniej już było. Ceny mieszkań idą w górę” („Rz” z 3.07.2014 r., str. B1)
Publikuje ona taki wykres za portalem nieruchomości Domy.pl (do maja, ja znalazłem tylko do kwietnia, ale w maju jego wartość była praktycznie identyczna):


 i podpisuje go tak:
„PO ZNACZĄCYCH SPADKACH, CENY MIESZKAŃ POSZŁY W GÓRĘ”
No normalnie wystrzeliły w kosmos! ;) Dam Wam czas żebyście się wyśmiali, a sam pójdę poszukać tych kamieni… ;););)
Grażyna pisze dalej tak:
„Także z Indeksu Cen Mieszkań serwisu nieruchomości Domy.pl (który bada stawki ofertowe na rynku wtórnym z kilku portali) wynika, że wartość wskaźnika cen jest dziś wyższa niż rok temu”
Wykres, na który powołuje się autorka wygląda tak (też do kwietnia):


Grażynka zdaje się zupełnie ignorować widoczną linię trendu i powołując się na jednego z analityków stwierdza, że „najtaniej było latem ubiegłego roku”. ;);)
Lecz co to?!?
Czy to ptak?
Czy to samolot?
Nie!!!
To Marek Wielgo!!!
Wchodzę sobie na blog Marka a tam takie coś:


Normalnie mnie zamurowało. Toż bym się prędzej śmierci spodziewał, niż tego, że Marek wejdzie w buty Credit Slayera i zacznie krytykować naganiaczy, w tym swoją koleżankę po fachu z konkurencyjnej gazety ;););)    
Jednak Marek w jednym z komentarzy pod swoim postem pisze:
„Proszę zwrócić uwagę, że tytuł tekstu w "Rz" wypaczył przekaz raportu Emmersona, który jest dość stonowany”
Przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli ;););) Marek już zapomniał, że w swoim artykule w tytule i leadzie też straszył wzrostem cen, a w dalszej części się z tego rakiem wycofywał ;););) Chociaż w tym przypadku tytuł kotła należy się jednak Grażynie. Garnkiem jest więc Marek ;););)
 
 
 
Zacząłem Marksem to i nim skończę:
"Naganiacze wszystkich krajów, łączcie się!"
 
Dzięki za przeczytanie.
 
*Lead [wym. li:d] – pierwszy akapit artykułu, zwłaszcza w prasie, następujący bezpośrednio po tytule (lub podtytule, w przypadku długich artykułów), wprowadzający w zagadnienie, podający w skrócie najistotniejsze informacje, a często także i konkluzje. Lead ma za zadanie przyciągnąć uwagę czytelnika i skłonić go do przeczytania całego artykułu. Musi zatem być krótki (nie dłuższy niż trzy zdania, lub 4-5 wierszy w wąskiej kolumnie lub szpalcie), spójny i zwarty. Treścią i użytym słownictwem powinien nawiązywać do korpusu artykułu (za: Wikipedia).