Ostatnio, w ramach cyklu o rynku wtórnym, opisałem
Wam przypadek z mojego podwórka (dosłownie mojego) – „kompaktowego mieszkania”,
które jeszcze w 2010 r. sprzedało się dość szybko za wysoką cenę, a już 2-3
lata później sprzedaż niemal identycznego lokalu (i to w tym samym bloku!)
stała się praktycznie niemożliwa, pomimo znacznego obniżenia ceny. Dzisiaj
natomiast przedstawię sprzedaż dużego mieszkania przez mojego znajomego, która
bardziej jest komiczna niż tragiczna.
Komiczna dlatego, że mój znajomy nie znajduje się
(o ile mi wiadomo) w jakiejś podbramkowej sytuacji. Wręcz przeciwnie – jego
zarobki są dosyć wysokie i stabilne. Podejmuje on jednak decyzje zupełnie
nieprzemyślane i nie za bardzo przejmuje się ponoszonymi stratami, pewnie
dlatego, że brak mu czasu na głębszą analizę. Ale do rzeczy...
Michał* kupił swoje 75 metrowe mieszkanie, na
pewnym osiedlu w Warszawie w 2008 r. Oczywiście, za kredyt we frankach
szwajcarskich. „No bo wie Pan, to się bardziej opłaca i teraz wszyscy biorą we
franku” ;). Na szczęście pokrył kredytem tylko część ówczesnej wartości
mieszkania. Dzięki temu wartość jego lokalu była większa niż kredyt, który
wziął, nawet po zwyżce kursu.
Michał w połowie 2012 r. wpadł na pomysł, że kupi
sobie większe, ponad 100 metrowe mieszkanie. Bo w starym, z żoną (mimo, że szczupła) i dzieckiem (mimo, że małe),
było mu za ciasno. Wziął więc kredyt, tym razem w złotówkach i sobie takie
kupił od dewelopera (wprowadził się w wiosną 2013 r.). Jednocześnie w sierpniu
2012 r. (Czytelnicy zauważą pewną koincydencję z poprzednim wpisem) wystawił na
sprzedaż swoje stare, 75-metrowe mieszkanie. Cena: 510 tys. zł. Dosyć wysoko,
ale gdy wtedy przeglądałem ogłoszenia z tego osiedla, to była to normalna
stawka ofertowa. Niektóre tej wielkości mieszkania były wystawione nawet drożej
(i są do dziś).
Ogólnie rzecz biorąc, na jesieni 2012 r, Michał
miał na głowie dwa kredyty – frankowy za stary lokal i złotówkowy za nowy.
Zaczęło mu się trochę spieszyć, bo mimo, że nie przymiera głodem, to dwa
kredyty troszkę mu ciążyły.
Do okolic grudnia 2012 r. dzwonili do niego głównie
agenci nieruchomości. Z potencjalnych klientów trafił się w tym czasie jeden
(słownie: jeden) „oglądacz”. Ponieważ zbliżał się termin odbioru kluczy do
nowego mieszkania, a dwa kredyty i brak oszczędności, rysowały perspektywę jego
„własnoręcznego” wykańczania (co zresztą nastąpiło), Michał zaczął schodzić z
ceny. I to dość szybko, bo mniej więcej o 10 tys. zł co miesiąc.
Wiosną 2013 r. cena wynosiła już tylko 460 tys. zł
(!). Zainteresowanie mieszkaniem na chwilę wzrosło (w sensie: pojawili się
„oglądacze”) i cena przestała spadać. Jednak oglądacze, jak nagle się pojawili,
tak nagle zniknęli. Chcąc nie chcąc, Michał musiał zgodzić się na dalsze
obniżki i w ten sposób jesienią 2013 r. cena ofertowa jego mieszkania ustabilizowała
się na 430 tys. zł. Michał sprzedał mieszkanie w styczniu 2014 r. – po 17
miesiącach od wystawienia. Happy end?
Nie do końca. Michał nie ma już co prawda dwóch
kredytów, ale żeby sprzedać swoje stare mieszkanie musiał zejść z wymarzonej
ceny (510 tys.) do realnej (430 tys.).
Nie podam Wam dokładnych wyliczeń ile z tych 430
tys. zł. poszło na spłatę hipoteki starego mieszkania, bo tego nie wiem. Pewne jest
natomiast, że Michał na skutek wzrostu kursu franka zrealizował dość istotną
stratę, jaką dokładnie tego też nie wiem i wolę nie pytać ;). Zresztą Michał
nie wygląda na kogoś, kto by się tym specjalnie przejmował – cieszy się swoim
nowym, większym mieszkaniem.
Jego ogłoszenie do dzisiaj wisi na portalu, a
oprócz jego sprzedanego już mieszkania są tam jeszcze dwa inne z tego samego
osiedla w cenach 530 tys. i 550 tys. (standard na oko trochę wyższy). Te dwa
droższe ogłoszenia były już tam wtedy, gdy Michał wstawiał swoje. Ciekawe jak
długo tam jeszcze powiszą…

Czasem mieszkania na rynku wtórnym sprzedają się
jednak szybciej – o tym będzie następny wpis „rodzinny”. Zapraszam.
Dzięki za przeczytanie.
*imiona bohaterów zostały bez ich wiedzy i prośby
zmienione ;)